środa, 27 lutego 2013

tutaj widać wiatr

Odbijam się od ścian lub ściany odbijają się ode mnie, co za różnica.
Nie jestem zmęczona. Niczego mi nie brakuje. Siedzę w ciepłym pomieszczeniu, słucham cichego stukotu klawiatury. Za oknem wije się w mękach topniejący śnieg, spokojnie, taka kolej rzeczy. Więc siedzę tutaj, ukryta za monitorem, otulona kocem.
A jednak coś mi doskwiera. Głód zrozumienia, silniejszy niż racjonalne tłumaczenia. Silniejszy od mitycznej miłości, matczynej czułości, od mojego własnego człowieczeństwa. Halucynacje, moje głodowe racje. Jak bardzo można bać się Świata i zarazem tak usilnie próbować go pojąć?
Czy stąpam po właściwej drodze? Czy może już dawno zboczyłam ze Szlaku Szczęścia, zgubiłam gdzieś po drodze własne przeznaczenie?

***

"Tutaj widać wiatr" powiedziała. Zaciągnęła się łapczywie papierosem. Każdy papieros w jej ustach wyglądał jakby paliła po raz pierwszy, nieskończenie rozkoszując się nowym doznaniem. Patrzyła gdzieś daleko, choć wiem, że miała sytuację pod kontrolą. Jak zawsze.
I tylko stałam w kłębach dymu, w oparach słów obrazoburczych, niby proroczych. Chciałam ją przytulić, chwycić za ramię. Wykrzyczeć, że przecież powiedziała coś tak pięknego! Jedynie otarłam krochmalony kołnierz od potu.
Na jej balkonie, w zamieci śnieżnej było widać wiatr. I słowa nań rzucone. Obietnice, splecione ręce, wizję kojącego przecinka, zupełnie jak z Wojaczka.

piątek, 22 lutego 2013

metafizyka codzienności czyli zapowiedź

ten dysonans
diabeł ze szczegółów, nie muszę tłumaczyć.
taki lęk, przed wielką literą na początku zdania, kropką, następną kartką.
Jednak życie mnie zobowiązało, pisanie również. Szuflady nabrzmiały i głowa już pęka od tych myśli, czasem strasznych słów. Listy w butelkach już dawno za burtą i niby pozostaje czekać, i ja czekam, cierpliwa jak nigdy dotąd. Rozsądna siedzę przy stole, nie siorbię i nie klnę. Myję zęby dwa razy dziennie.
Nawet zegarek, cichy dyktator nie potrafi mnie zbuntować.
I nic. Nic, że zgliszcza za plecami, że gdzieś się jeszcze tli. Ja wiem, to mało dojrzałe, skargi, szepty po kątach. I nawet teraz, ledwo przechodzą te słowa przez kołnierzyk wykrochmalony. To ciche pretensje zduszone wonią perfum.
Teraz, ciało posłuszne, szyte niemalże na miarę. Ani za duże, forma wspaniała. Kiedy płakałam, ze mną wyło; a teraz milczy i razem milczymy w składni nazbyt skomplikowanej.
Gdzieś wszystko ma drugie dno, rewers, nawet kij, co uderzał tak bezlitośnie. Wyjątek, który kiedyś potwierdzał regułę, sam stał się regułą. Większe dobro okazało się tylko mniejszym złem, zaś emocje to tylko czyny, sam rozumiesz. Oto leży przez Państwem metafizyka codzienności. Patrzę na to i nie wiem czy jeszcze zerkam przez ramię, czy moją głowa wyprostowana jest dumnie. Drugi koniec kija na nic się zdał. Nie jest mi do twarzy w czerni, nie radzę sobie z szarością. I nie, ja wcale się nie boję, ja się gubię. Z emocji na czyny jak u Zwykłych Ludzi, tych innych, obcych. Nie smutek i żal, tylko krzyk, zdławiony przez wykrochmalony kołnierz.
I ja, rozsądna, piszę. Odcięta od trosk i uprzedzeń, sterylna. Boję się kropki, nowej strony. Czekam, kończę ostatnie zdanie.