wtorek, 26 listopada 2013

metafizyka nadziei

Czasami myślę, że mam to wyryte na czole. A to tylko w serduszku; choć serce na dłoni, nikt nie widzi. Cóż za ulga móc cierpieć w spokoju i ciszy. Nieustanne szukanie pocieszyciela, zrozumienia u tych nierozumiejących. Jak słodko płakać nocami, płakać w snach; i krzyczeć, wrzeszczeć, bo pomoc nie nadejdzie. Bo jak obrać w słowa nieme uczucia. Głuche wycie na nic się zda. To pułapka masochizmu w postaci najczystszej. Czasami mam ochotę to wypluć z siebie, urodzić niczym dziecko. Tak! Te łzy jak dzieci, krążą po twarzy, spływają spokojnie na szyję. To też dowód zbrodni, braku nadziei. Bo choćbym dotknęła nieba, zabrała z niego gwiazdkę, jutro i tak nadejdzie. Ta historia nie ma końca. Nie dla mnie szczęśliwe i mdłe pożegnania. Nie pożegnam smutku, bo ja ze smutku. Nie pożegnam złości, bo ja ze złości. Niby to takie oczywiste, a jednak knebluje mnie ta świadomość; jak pozbyć się kawałka siebie? Chcecie ręce, nogi? Bierzcie to ciało, z nerwami na wierzchu. Zdrapcie lukrowany uśmiech. Zęby białe, pełen garnitur. weźcie piersi, włosy. W kolejności dowolnej. Ciało, które odpada płatami, ciało w którym mieszkam, nie... Ciało w którym ponoć mnie znajdziesz, to jedyna rzecz która udowadnia mi moją realność.
Patrzę na rękę lewą, patrzę na rękę prawą, czuję ich bezbronność. Gdybyś chwycił mnie za dłoń, teraz, w tym momencie, pewnie rozkruszyłabym się na miliony kawałków. Z jednej strony wspomnienia, wspomnień masa, i złość, i bezradność. Ale ty śpisz, w swoim świecie, nie słyszysz moich ust. Nie czujesz zapachu strachu.
Tak, to jest metafizyka nadziei. Nadziei na to, że kiedyś, za górami, za lasami, wyrażę ci siebie. Całą.

poniedziałek, 11 listopada 2013

wystarczy być

Jeden dzień podobny do drugiego. Wtorek klei się do środy, z drugiej strony żegna się z poniedziałkiem. Poranki pachnące kawą, szarość jesiennego nieba. Łapię się na przynętę Rzeczywistości. W pogoni za sensem układam słowa jak puzzle, dobieram na nowo, z uporem maniaka tworzę nic nie znaczące zdania. Ale w tym właśnie tkwi nadzieja. W tym żyję, odżywam po raz kolejny. W próżni, czy też zatęchłym, powietrzu powstaje coś pięknego. Jakże cudownie byłoby wyjść z tej szafy, szuflady marzeń.
Do kogo przemówię, komu opowiem w kilku strofach swoje życie? A pamięć mam dobrą, notesy pękają w szwach od  tych dni, pachną tą poranną kawą; krzyczą "Jeszcze nie teraz, wystarczy być". A ja ich słucham, ufam im. Że Natalia wielką poetką była.
Och. mocnych słów potęga! Może moja zmęczona dusza ożywi się na nowo. Może spojrzę na świat twoimi oczami? Zabiorę notek i nigdy, przenigdy nie zrobię kroku w tył. Nie pokiwam ci na pożegnanie.
Tym samym kończę opowieść dnia dzisiejszego, popijam kawę spokojnie szukając sensu. .

niedziela, 3 listopada 2013

żyć. nie umierać

To tak naprawdę konfrontacja. Klawiatura jak lustro, a ja przed tym lustrem stoję, drżą mi ręce. Dotykam nosa, ust. Nakreślam się na nowo, bo trzeba. Bo "piszący" musi być jakiś. Musi nauczyć się mówić własnymi słowami, własnym życiem. Nie zdradzać za dużo; dyskrecja w cenie. Nie zamykać się w ramie portretu, być na wyciągnięcie ręki, na każde wezwanie. Czasem to banalnie łatwe. Nie mieścić się w sobie, w szufladach, wypowiedzianych zdaniach. Dziś to raczej deska ratunkowa. 
Przyszedł rano płaczący listopad, zimny poranek. Teraz ponoć to już tylko takie dni, tulący deszcz, puszyste chmury. Ale czy to właściwie ma jakieś znaczenie? Nie zatrzymam czasu, wypuszczam piękne chwile z rąk. Próbuję usilnie zabić ten czas, przetrwać te burze i deszcze i nieśmiałe promyki słońca. Żeby wszystko stało się na nowo jasne, klarowne. Żebyś świat nie bolał, pozwalał pisać o sobie. Moja platoniczna miłość do rzeczywistości to za mało, żeby zostać, za dużo, żeby odejść. Spadnę jak liście pomarańczowe, pofrunę z wiatrem szukając weny. Nie wystarczy czuć. Bo można czuć źle. Nieprawdziwie, fałszywie. Można się w uczuciach mylić; patrzeć na klawiaturę i milczeć. A mimo to żyć, nie umierać. Chociaż wcale nie jestem tego taka pewna.

piątek, 1 listopada 2013

pomiędzy

Żyję na granicy światów. Gdzieś pomiędzy jawą a snem. Mój umysł mnie zwodzi. Kusi nowymi doznaniami. Ale to jak cyrograf. Kto nie chciałby być wyjątkowy? Czuć więcej, widzieć inaczej? Ale to wciąż cyrograf, umowa z diabłem. Kiedy tęcza zmienia się w zwykłe, pochmurne niebo. Kiedy wcześniejsza lekkość, życiowe inspiracje stają się koszmarem. Klatką z której nie ma ucieczki. Za własną wyjątkowość płacę dożywotnią samotnością. Każde wyplute słowo, każda myśl krąży wokół tematu, omija sedno sprawy. Patrzę przez szybę na własne życie, znacznie dłuższe niż metryka. Kolejne oszustwo.
Kim powinnam być? Kim byłabym, gdyby moja egzystencja potoczyłaby się inaczej? Gdyby sezon nie był martwy, gdybym zajechała tu w porę? Nie, to nie są bezpłodne rozważania. Próbuję usilnie znaleźć drogę, błądząc gdzieś po ciemku. Klucząc pomiędzy snem a jawą.

sidła

Więc stało się. Wpadłam z całym impetem w sidła samotności. Otoczona tłumem; co za banał! Ale sedno sprawy wcale nie jest takie proste. Są przy mnie ci Oddani, oddani mojej sprawie, broniący mnie przed drżeniem rąk. Patrzą cierpliwie, choć jakby z niepokojem, co dalej, co dalej.
Maluję szminką uśmiech na twarzy zmęczonej, rozklejam powieki tuszem do rzęs. Jakie to trudne, kontrolować każdy oddech, nie zdradzić się przypadkiem. Bo bieg życia, a ja za życiem biegnę i nie dane mi się zatrzymać choć na chwilę. Bo muszę odnaleźć Natalię, zapomnianą przez siebie samą.
Jaki jest mój ulubiony kolor? Czy lubię wieczorne spacery? Jakie filmy oglądam najchętniej? Czy ktoś mnie pamięta?
A każda minuta ciszy, każdy krok w przedpokoju, zwyczajne słowa pogrążają mnie w lepkiej samotności.
Po trzymiesięcznym detoksie od rzeczywistości trudno się odnaleźć na nowo. Szukam śladów w szafie, na półkach, tropię siebie w niedopowiedzianych słowach. I zamykam się we własnym umyśle, napawam się głuchotą dnia codziennego.
Cichutkie wołanie o pomoc, rzucone celowo w próżnię. Kto zrozumie moją bezradność? Muszę być dzielna, chować przed sobą sznur. Cały świat, jakby zniekształcony, wrogi. Czy tak ma wyglądać moje życie? Życie, które próbuję zbudować na nowo, świadomie, cegła po cegle. Jak przyzwyczaić się do tego zamknięcia, sideł samotności? Jak długo mogę dławić w gardle krzyk?
Aż śmiać  się chce, to nie tak miało wyglądać. Na gwałt potrzebuję czegoś, co nada sens. Rozkruszy skorupę rozpaczy, wskaże drogę. Uratuje.