niedziela, 15 grudnia 2013

Errata

Nachylam się nad swoim życiem. Cichutko, delikatnie, żeby nikogo nie przestraszyć, paniki nie siać. Więc biorę w dłonie własne istnienie, oglądam dokładnie. Ile karatów ma ta dusza? Cienka, prawie przezroczysta. Bezkształtna. Banalna.
A jednak czuję jej ciepło, cichy krzyk, wołanie o pomoc. Moja dusza pachnie kawą i papierosami. Można na to przymknąć oko. Przyglądam się śmielej. Jakie to zabawne; ta próba wyrwania się z sideł szarości. Ja bym chciała być z diamentów, jestem krzykiem, żywym krzykiem; sprawdź to, dotknij. Jaki to paradoks, malutka Róża trzyma w malutkich palcach malutką duszę. Chcę Wam dzisiaj pokazać jak się mylę. Że każdy krzyk, każdy szept jest nadszarpnięty błędem bycia. Modlę się o natchnienie, modlę się o sens.
Ocieram się o Twoje dłonie, zamykam oczy, ufam. Prowadź mnie przez tę drogę, bądź moją drogą. Przy Tobie rozkwitają kwiaty, wstaje słońce na jedno Twoje słowo.
Rozwieram ręce niepocieszona, rozczarowana. Błąd leży w samym środku tej duszyczki, ja z błędu zbudowana. Oto prawdziwa errata.

wtorek, 26 listopada 2013

metafizyka nadziei

Czasami myślę, że mam to wyryte na czole. A to tylko w serduszku; choć serce na dłoni, nikt nie widzi. Cóż za ulga móc cierpieć w spokoju i ciszy. Nieustanne szukanie pocieszyciela, zrozumienia u tych nierozumiejących. Jak słodko płakać nocami, płakać w snach; i krzyczeć, wrzeszczeć, bo pomoc nie nadejdzie. Bo jak obrać w słowa nieme uczucia. Głuche wycie na nic się zda. To pułapka masochizmu w postaci najczystszej. Czasami mam ochotę to wypluć z siebie, urodzić niczym dziecko. Tak! Te łzy jak dzieci, krążą po twarzy, spływają spokojnie na szyję. To też dowód zbrodni, braku nadziei. Bo choćbym dotknęła nieba, zabrała z niego gwiazdkę, jutro i tak nadejdzie. Ta historia nie ma końca. Nie dla mnie szczęśliwe i mdłe pożegnania. Nie pożegnam smutku, bo ja ze smutku. Nie pożegnam złości, bo ja ze złości. Niby to takie oczywiste, a jednak knebluje mnie ta świadomość; jak pozbyć się kawałka siebie? Chcecie ręce, nogi? Bierzcie to ciało, z nerwami na wierzchu. Zdrapcie lukrowany uśmiech. Zęby białe, pełen garnitur. weźcie piersi, włosy. W kolejności dowolnej. Ciało, które odpada płatami, ciało w którym mieszkam, nie... Ciało w którym ponoć mnie znajdziesz, to jedyna rzecz która udowadnia mi moją realność.
Patrzę na rękę lewą, patrzę na rękę prawą, czuję ich bezbronność. Gdybyś chwycił mnie za dłoń, teraz, w tym momencie, pewnie rozkruszyłabym się na miliony kawałków. Z jednej strony wspomnienia, wspomnień masa, i złość, i bezradność. Ale ty śpisz, w swoim świecie, nie słyszysz moich ust. Nie czujesz zapachu strachu.
Tak, to jest metafizyka nadziei. Nadziei na to, że kiedyś, za górami, za lasami, wyrażę ci siebie. Całą.

poniedziałek, 11 listopada 2013

wystarczy być

Jeden dzień podobny do drugiego. Wtorek klei się do środy, z drugiej strony żegna się z poniedziałkiem. Poranki pachnące kawą, szarość jesiennego nieba. Łapię się na przynętę Rzeczywistości. W pogoni za sensem układam słowa jak puzzle, dobieram na nowo, z uporem maniaka tworzę nic nie znaczące zdania. Ale w tym właśnie tkwi nadzieja. W tym żyję, odżywam po raz kolejny. W próżni, czy też zatęchłym, powietrzu powstaje coś pięknego. Jakże cudownie byłoby wyjść z tej szafy, szuflady marzeń.
Do kogo przemówię, komu opowiem w kilku strofach swoje życie? A pamięć mam dobrą, notesy pękają w szwach od  tych dni, pachną tą poranną kawą; krzyczą "Jeszcze nie teraz, wystarczy być". A ja ich słucham, ufam im. Że Natalia wielką poetką była.
Och. mocnych słów potęga! Może moja zmęczona dusza ożywi się na nowo. Może spojrzę na świat twoimi oczami? Zabiorę notek i nigdy, przenigdy nie zrobię kroku w tył. Nie pokiwam ci na pożegnanie.
Tym samym kończę opowieść dnia dzisiejszego, popijam kawę spokojnie szukając sensu. .

niedziela, 3 listopada 2013

żyć. nie umierać

To tak naprawdę konfrontacja. Klawiatura jak lustro, a ja przed tym lustrem stoję, drżą mi ręce. Dotykam nosa, ust. Nakreślam się na nowo, bo trzeba. Bo "piszący" musi być jakiś. Musi nauczyć się mówić własnymi słowami, własnym życiem. Nie zdradzać za dużo; dyskrecja w cenie. Nie zamykać się w ramie portretu, być na wyciągnięcie ręki, na każde wezwanie. Czasem to banalnie łatwe. Nie mieścić się w sobie, w szufladach, wypowiedzianych zdaniach. Dziś to raczej deska ratunkowa. 
Przyszedł rano płaczący listopad, zimny poranek. Teraz ponoć to już tylko takie dni, tulący deszcz, puszyste chmury. Ale czy to właściwie ma jakieś znaczenie? Nie zatrzymam czasu, wypuszczam piękne chwile z rąk. Próbuję usilnie zabić ten czas, przetrwać te burze i deszcze i nieśmiałe promyki słońca. Żeby wszystko stało się na nowo jasne, klarowne. Żebyś świat nie bolał, pozwalał pisać o sobie. Moja platoniczna miłość do rzeczywistości to za mało, żeby zostać, za dużo, żeby odejść. Spadnę jak liście pomarańczowe, pofrunę z wiatrem szukając weny. Nie wystarczy czuć. Bo można czuć źle. Nieprawdziwie, fałszywie. Można się w uczuciach mylić; patrzeć na klawiaturę i milczeć. A mimo to żyć, nie umierać. Chociaż wcale nie jestem tego taka pewna.

piątek, 1 listopada 2013

pomiędzy

Żyję na granicy światów. Gdzieś pomiędzy jawą a snem. Mój umysł mnie zwodzi. Kusi nowymi doznaniami. Ale to jak cyrograf. Kto nie chciałby być wyjątkowy? Czuć więcej, widzieć inaczej? Ale to wciąż cyrograf, umowa z diabłem. Kiedy tęcza zmienia się w zwykłe, pochmurne niebo. Kiedy wcześniejsza lekkość, życiowe inspiracje stają się koszmarem. Klatką z której nie ma ucieczki. Za własną wyjątkowość płacę dożywotnią samotnością. Każde wyplute słowo, każda myśl krąży wokół tematu, omija sedno sprawy. Patrzę przez szybę na własne życie, znacznie dłuższe niż metryka. Kolejne oszustwo.
Kim powinnam być? Kim byłabym, gdyby moja egzystencja potoczyłaby się inaczej? Gdyby sezon nie był martwy, gdybym zajechała tu w porę? Nie, to nie są bezpłodne rozważania. Próbuję usilnie znaleźć drogę, błądząc gdzieś po ciemku. Klucząc pomiędzy snem a jawą.

sidła

Więc stało się. Wpadłam z całym impetem w sidła samotności. Otoczona tłumem; co za banał! Ale sedno sprawy wcale nie jest takie proste. Są przy mnie ci Oddani, oddani mojej sprawie, broniący mnie przed drżeniem rąk. Patrzą cierpliwie, choć jakby z niepokojem, co dalej, co dalej.
Maluję szminką uśmiech na twarzy zmęczonej, rozklejam powieki tuszem do rzęs. Jakie to trudne, kontrolować każdy oddech, nie zdradzić się przypadkiem. Bo bieg życia, a ja za życiem biegnę i nie dane mi się zatrzymać choć na chwilę. Bo muszę odnaleźć Natalię, zapomnianą przez siebie samą.
Jaki jest mój ulubiony kolor? Czy lubię wieczorne spacery? Jakie filmy oglądam najchętniej? Czy ktoś mnie pamięta?
A każda minuta ciszy, każdy krok w przedpokoju, zwyczajne słowa pogrążają mnie w lepkiej samotności.
Po trzymiesięcznym detoksie od rzeczywistości trudno się odnaleźć na nowo. Szukam śladów w szafie, na półkach, tropię siebie w niedopowiedzianych słowach. I zamykam się we własnym umyśle, napawam się głuchotą dnia codziennego.
Cichutkie wołanie o pomoc, rzucone celowo w próżnię. Kto zrozumie moją bezradność? Muszę być dzielna, chować przed sobą sznur. Cały świat, jakby zniekształcony, wrogi. Czy tak ma wyglądać moje życie? Życie, które próbuję zbudować na nowo, świadomie, cegła po cegle. Jak przyzwyczaić się do tego zamknięcia, sideł samotności? Jak długo mogę dławić w gardle krzyk?
Aż śmiać  się chce, to nie tak miało wyglądać. Na gwałt potrzebuję czegoś, co nada sens. Rozkruszy skorupę rozpaczy, wskaże drogę. Uratuje.

piątek, 5 kwietnia 2013

obietnica

W domu dym siwy, niechciany. Ja z dymem i z dymu, i też niechciana.
Więc jest dom, cichy i spokojny, prawie że nierealny.
A ja leżę na środku, chyba jestem naga, ale to nic pewnego. Bo spokój tego miejsca zabił moją pewność, uśpił czujność. Jestem i byłam, i leżałam od czasu nazbyt długiego, żeby nie wiedzieć, że w takich właśnie domach się umiera. Tych cichych i spokojnych, gdzie gaszony papieros jest grzechem.
Ale teraz to już nieistotne. Leżę poza własnym ciałem w ubraniu czy bez. Chyba umieram.  każdym razie tak musi wyglądać śmierć.
Ale ja tego supełka nie rozwiążę. To byłoby zbyt proste.

poniedziałek, 11 marca 2013

Jej Wysokość Złość

Najpierw dojrzewa po cichu. Ciężko stwierdzić czy drzemała we mnie od zawsze, czy pojawiła się bez pukania. Minęła pewnie drzwi frontowe i zagnieździła się na dobre. Rosła w siłę, karmiona straconym czasem, złudnymi nadziejami. Z dnia na dzień jej opasłe ciało (bo jestem pewna, że to potwór z gatunku tych cielesnych) dosiadło się do Mojego Stolika. Siedzi koło mnie w tramwaju, sieje niepokój wśród naszych (!) znajomych. Ona, Jej Wysokość Złość. Żal i smutek. Siedzimy razem, gdzieś na granicy Rozpaczy i Bezruchu.

wtorek, 5 marca 2013

milczenie w ciszy

z zaszytych ust wylatują słowa
banalne i blade jakby chciały wrócić z powrotem
w na złość bijące serce

ręce- drewno ręce- beton ciągną w dół do parteru albo
i niżej
i tylko jakiś krzyk bez autora gdzieś w oddali
dodaje mi siły

moja skóra się mieni jest szczera przezroczysta
pocięta przez te kartki z trudem łapane na wietrze

wciąż umiem mówić
pewnie potomni obejdą się bez tego zbytku

wciąż krzyczę
czasem do siebie choć trudniej
nie szkodzi lubię wyzwania
czasem do was do Ciebie

że wierzę w naddartą podszewkę świata
że kiedyś te dni przydługie noce ulecą
odejdą bez echa jak moje pokolenie

upadnie na śmieszną ziemię mój knebel
nieśmiało oswobodzone ręce znów włożę do kieszeni

niedziela, 3 marca 2013

Palimpsest

Nie musimy udawać portów i pożegnań. Nie dla nas czułe łzy, słodko-gorzki zapach nowości. Ten lęk przed nowym zdaniem, akapitem, widoczny nawet w życiu.
My zawsze przy sobie, na dobre, na bardzo dobre chwile.
My zawsze pełni niepokoju o przeszłość, to nasz palimpsest. Pisany moją śmiercią i byciem Twoim. Tymi przecinkami, egzaltacją. Szukam tu szczęścia. Szukam w tym siebie.

środa, 27 lutego 2013

tutaj widać wiatr

Odbijam się od ścian lub ściany odbijają się ode mnie, co za różnica.
Nie jestem zmęczona. Niczego mi nie brakuje. Siedzę w ciepłym pomieszczeniu, słucham cichego stukotu klawiatury. Za oknem wije się w mękach topniejący śnieg, spokojnie, taka kolej rzeczy. Więc siedzę tutaj, ukryta za monitorem, otulona kocem.
A jednak coś mi doskwiera. Głód zrozumienia, silniejszy niż racjonalne tłumaczenia. Silniejszy od mitycznej miłości, matczynej czułości, od mojego własnego człowieczeństwa. Halucynacje, moje głodowe racje. Jak bardzo można bać się Świata i zarazem tak usilnie próbować go pojąć?
Czy stąpam po właściwej drodze? Czy może już dawno zboczyłam ze Szlaku Szczęścia, zgubiłam gdzieś po drodze własne przeznaczenie?

***

"Tutaj widać wiatr" powiedziała. Zaciągnęła się łapczywie papierosem. Każdy papieros w jej ustach wyglądał jakby paliła po raz pierwszy, nieskończenie rozkoszując się nowym doznaniem. Patrzyła gdzieś daleko, choć wiem, że miała sytuację pod kontrolą. Jak zawsze.
I tylko stałam w kłębach dymu, w oparach słów obrazoburczych, niby proroczych. Chciałam ją przytulić, chwycić za ramię. Wykrzyczeć, że przecież powiedziała coś tak pięknego! Jedynie otarłam krochmalony kołnierz od potu.
Na jej balkonie, w zamieci śnieżnej było widać wiatr. I słowa nań rzucone. Obietnice, splecione ręce, wizję kojącego przecinka, zupełnie jak z Wojaczka.

piątek, 22 lutego 2013

metafizyka codzienności czyli zapowiedź

ten dysonans
diabeł ze szczegółów, nie muszę tłumaczyć.
taki lęk, przed wielką literą na początku zdania, kropką, następną kartką.
Jednak życie mnie zobowiązało, pisanie również. Szuflady nabrzmiały i głowa już pęka od tych myśli, czasem strasznych słów. Listy w butelkach już dawno za burtą i niby pozostaje czekać, i ja czekam, cierpliwa jak nigdy dotąd. Rozsądna siedzę przy stole, nie siorbię i nie klnę. Myję zęby dwa razy dziennie.
Nawet zegarek, cichy dyktator nie potrafi mnie zbuntować.
I nic. Nic, że zgliszcza za plecami, że gdzieś się jeszcze tli. Ja wiem, to mało dojrzałe, skargi, szepty po kątach. I nawet teraz, ledwo przechodzą te słowa przez kołnierzyk wykrochmalony. To ciche pretensje zduszone wonią perfum.
Teraz, ciało posłuszne, szyte niemalże na miarę. Ani za duże, forma wspaniała. Kiedy płakałam, ze mną wyło; a teraz milczy i razem milczymy w składni nazbyt skomplikowanej.
Gdzieś wszystko ma drugie dno, rewers, nawet kij, co uderzał tak bezlitośnie. Wyjątek, który kiedyś potwierdzał regułę, sam stał się regułą. Większe dobro okazało się tylko mniejszym złem, zaś emocje to tylko czyny, sam rozumiesz. Oto leży przez Państwem metafizyka codzienności. Patrzę na to i nie wiem czy jeszcze zerkam przez ramię, czy moją głowa wyprostowana jest dumnie. Drugi koniec kija na nic się zdał. Nie jest mi do twarzy w czerni, nie radzę sobie z szarością. I nie, ja wcale się nie boję, ja się gubię. Z emocji na czyny jak u Zwykłych Ludzi, tych innych, obcych. Nie smutek i żal, tylko krzyk, zdławiony przez wykrochmalony kołnierz.
I ja, rozsądna, piszę. Odcięta od trosk i uprzedzeń, sterylna. Boję się kropki, nowej strony. Czekam, kończę ostatnie zdanie.