Czasami myślę, że mam to wyryte na czole. A to tylko w serduszku; choć serce na dłoni, nikt nie widzi. Cóż za ulga móc cierpieć w spokoju i ciszy. Nieustanne szukanie pocieszyciela, zrozumienia u tych nierozumiejących. Jak słodko płakać nocami, płakać w snach; i krzyczeć, wrzeszczeć, bo pomoc nie nadejdzie. Bo jak obrać w słowa nieme uczucia. Głuche wycie na nic się zda. To pułapka masochizmu w postaci najczystszej. Czasami mam ochotę to wypluć z siebie, urodzić niczym dziecko. Tak! Te łzy jak dzieci, krążą po twarzy, spływają spokojnie na szyję. To też dowód zbrodni, braku nadziei. Bo choćbym dotknęła nieba, zabrała z niego gwiazdkę, jutro i tak nadejdzie. Ta historia nie ma końca. Nie dla mnie szczęśliwe i mdłe pożegnania. Nie pożegnam smutku, bo ja ze smutku. Nie pożegnam złości, bo ja ze złości. Niby to takie oczywiste, a jednak knebluje mnie ta świadomość; jak pozbyć się kawałka siebie? Chcecie ręce, nogi? Bierzcie to ciało, z nerwami na wierzchu. Zdrapcie lukrowany uśmiech. Zęby białe, pełen garnitur. weźcie piersi, włosy. W kolejności dowolnej. Ciało, które odpada płatami, ciało w którym mieszkam, nie... Ciało w którym ponoć mnie znajdziesz, to jedyna rzecz która udowadnia mi moją realność.
Patrzę na rękę lewą, patrzę na rękę prawą, czuję ich bezbronność. Gdybyś chwycił mnie za dłoń, teraz, w tym momencie, pewnie rozkruszyłabym się na miliony kawałków. Z jednej strony wspomnienia, wspomnień masa, i złość, i bezradność. Ale ty śpisz, w swoim świecie, nie słyszysz moich ust. Nie czujesz zapachu strachu.
Tak, to jest metafizyka nadziei. Nadziei na to, że kiedyś, za górami, za lasami, wyrażę ci siebie. Całą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz