niedziela, 3 listopada 2013

żyć. nie umierać

To tak naprawdę konfrontacja. Klawiatura jak lustro, a ja przed tym lustrem stoję, drżą mi ręce. Dotykam nosa, ust. Nakreślam się na nowo, bo trzeba. Bo "piszący" musi być jakiś. Musi nauczyć się mówić własnymi słowami, własnym życiem. Nie zdradzać za dużo; dyskrecja w cenie. Nie zamykać się w ramie portretu, być na wyciągnięcie ręki, na każde wezwanie. Czasem to banalnie łatwe. Nie mieścić się w sobie, w szufladach, wypowiedzianych zdaniach. Dziś to raczej deska ratunkowa. 
Przyszedł rano płaczący listopad, zimny poranek. Teraz ponoć to już tylko takie dni, tulący deszcz, puszyste chmury. Ale czy to właściwie ma jakieś znaczenie? Nie zatrzymam czasu, wypuszczam piękne chwile z rąk. Próbuję usilnie zabić ten czas, przetrwać te burze i deszcze i nieśmiałe promyki słońca. Żeby wszystko stało się na nowo jasne, klarowne. Żebyś świat nie bolał, pozwalał pisać o sobie. Moja platoniczna miłość do rzeczywistości to za mało, żeby zostać, za dużo, żeby odejść. Spadnę jak liście pomarańczowe, pofrunę z wiatrem szukając weny. Nie wystarczy czuć. Bo można czuć źle. Nieprawdziwie, fałszywie. Można się w uczuciach mylić; patrzeć na klawiaturę i milczeć. A mimo to żyć, nie umierać. Chociaż wcale nie jestem tego taka pewna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz